niedziela, 31 sierpnia 2014

o wywózce - Uchman

          Henryk Uchman zapisał się w pamięci włochowian jako najważniejszy kronikarz dziejów deportacji mężczyzn z Włoch. Przez wiele lat zbierał dane mężczyzn, których dotknęła wywózka. Mimo że przygotowana przez niego lista nie jest kompletna jednak trud zebrania 4293 imion i nazwisk, często uzupełnionych o numer obozowy, nazwę obozu, datę śmierci itd. jest imponujący. Henryk Uchman przebywał w KL Gross-Rosen, stworzył obszerną kartotekę byłych więźniów tego obozu.
     
„16 września wyloty głównych ulic miasta zostały obsadzone tankietkami i kordonem wojska. Patrole żandarmerii brutalnie wyciągały mężczyzn z domostw i prowadziły grupami pod konwojem na plac przy stacji kolejowej. Z megafonów zamontowanych na samochodach ogłaszano, że wszyscy mężczyźni muszą stawić się na plac zbiórki pod groźbą kary śmierci. W ten sposób spędzono około 4000 osób i stopniowo załadowywano do pociągów elektrycznych, wywożąc ich do obozu w Pruszkowie. Ostatnią grupę, około 1000 osób popędzono pieszo. Pewna część mężczyzn uratowała się, spędzając w dobrych kryjówkach kilka dni. Jednak dla przeważającej większości deportowanych rozpoczął się ostatni etap okupacji w hitlerowskich obozach koncentracyjnych: Auschwitz-Birkenau, Buchenwald, Stutthof, Gross-Rosen, Mauthausen, Flossenbürg.” (Uchman, s. 14)

          „26 sierpnia 1944 r. nastąpiła przymusowa masowa deportacja młodych mężczyzn z Włoch, a 16 września tegoż roku deportacja wszystkich mężczyzn w wieku od 16 do 60 lat. Łącznie zabrano ponad 4000 osób. Z tej grupy ponad 3000 wysłano wkrótce do Auschwitz, a około 1000 osób, które do Pruszkowa przyprowadzono pieszo pod konwojem, następnego dnia, po selekcji, wysłano do Gross-Rosen.
          W tej grupie znalazłem się i a, więc opiszę pewne znamienne zdarzenie. Właśnie 17 września odwiedził obóz w Pruszkowie delegat Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, dr Paul Vyss z Genewy. Nasza 1000-osobowa grupa mieszkańców Włoch, niedawno przybyłych, a więc czystych i jako tako ubranych, nieźle się prezentowała. Przed wizytą delegata polecono nam zamiecenie hali. Odpadki, strzępy papierów, tektury, służące zapewne poprzednim warszawiakom za legowisko chroniące od betonu, zamietliśmy w zagłębienia, gdzie przechodził tor kolejowy. Byliśmy przygotowani przedstawić naszą sytuację delegatowi, ale rzeczywistość okazała się inna. Delegat wszedł do naszej hali w asyście oficerów SS. Zajęli oni miejsce dość odległe od nas. My baliśmy się zbliżyć, a i on nie próbował podejść do nas. Nadzieja więc prysła. Spotkanie to skończyło się fotografią całej naszej grupy. Wkrótce po tym załadowano nas do zamkniętych wagonów towarowych i ruszyliśmy w nieznane.
          18 września staliśmy się więźniami obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, powitani jako bandyci z powstańczej Warszawy. Był to drugi transport z ludnością warszawską do Gross-Rosen.” (Uchman, str. 68)

          „Dzień 16 września był dla mieszkańców Włoch tragicznym zaskoczeniem. W każdej prawie rodzinie ktoś się ukrywał. Wielu mieszkańców Warszawy, którym w jakiś sposób udało się odłączyć z transportu ciągnącego przez Włochy do Pruszkowa, znalazło schronienie w życzliwych rodzinach włochowian.
          Mieszkałem przy ul. Jagiellońskiej 4. Około 6 rano do mego mieszkania wkroczył cywil w asyście dwóch żołnierzy niemieckich. Z kartki odczytał moje nazwisko i kazał się szykować do wyjścia. Mieszkał u mnie Seweryn Pianowski – młody harcerz z Nasielska, wówczas terenu Rzeszy. Uciekł on do Włoch przed aresztowaniem, po aresztowaniu jego brata Kazimierza, magistra farmacji, którego zabrano wprost z apteki. Sewerynowi też nakazano przygotować się do wyjścia ze mną. Gdy wyszliśmy z domu zobaczyliśmy, że ten sam los spotkał i innych lokatorów naszego piętrowego domu. Pamiętam Wrońskiego, inżyniera Maksymiliana Renachowskiego, Kazimierza Ćwila. Pod konwojem doprowadzono nas na plac w parku obok stacji kolejowej. Doprowadzały nas patrole wojskowe, a ponadto przez głośniki zainstalowane na samochodach wzywano wszystkich mężczyzn w wieku do 60 lat do stawienia się, pod karą śmierci dla ukrywających się, na plac zbiórki.
          Na stację nadjeżdżały pociągi elektryczne i do nich wprowadzano zatrzymanych. Takich pociągów było kilka. Z daleka widziałem swojego brata Leonarda, jak wsiadał do pociągu. I on mnie zobaczył i pozdrowił ręką. Okazało się, że to pozdrowienie było pozdrowieniem ostatnim. Z Pruszkowa został on wywieziony do Auschwitz, gdzie miał nr 197963, następnie do Buchenwaldu, gdzie zmarł jako numer 90338, pracował w kopalni soli potasowej w podobozie Leau-Plömnitz, następnie przebywał w podobozie Dessau i tam w kwietniu 1945 r. zmarł.
          Gdy zabrakło już pociągów ostatnią grupę około 1000 osób poprowadzono konwojem pieszo przez Ursus, Piastów do obozu w Pruszkowie. Od sióstr PCK wyszukujących wśród nas chorych dowiedziałem się, że ci, którzy zostali przed nami dowiezieni pociągami już wyjechali do Auschwitz.
          Ile osób wyselekcjonowano z naszej grupy – trudno ustalić. Wiadomo mi, że wśród nich znalazł się inżynier Herman Checharowski, później przekazany do szpitala w Milanówku i inżynier Kazimierz Pianowski, później wysłany w transport z chorymi i kobietami, uciekł z wagonu podczas zatrzymania pociągu na stacji w Żyrardowie i tam zaopiekowali się nim działacze podziemia.
       Po wyselekcjonowaniu chorych, po przespanej na betonie nocy, nastąpiła druga selekcja. Wyszukiwano kolejarzy. Było ich około 100, a wśród nich: Andrzej Dewudzki, Tadeusz Konarzewski, Erazm Kret, Aleksander Kruszewski, Stanisław Kruszewski, Ryszard Mojski, Stanisław Mojski, Jerzy Wilczyński, Feliks Wroński, Sobieszek. Okazało się, że wysłano ich do naprawy torów kolejowych w okolice Berlina. Ilu ich powróciło – nie wiadomo.
          Przyszła i na nas kolej wyjazdu w nieznane. Trasa wiodła przez Skierniewice, Sieradz, Wrocław. W czasie podróży próbowano ucieczek. Z naszego wagonu pomogliśmy wyskoczyć kilku osobom, a wśród nich Januszowi Madanowskiemu i Piotrowi Borkowskiemu, innych nie pamiętam. Coraz częściej słyszeliśmy strzały seryjne z automatów, co świadczyło, że z innych wagonów też wyskakiwali w czasie jazdy. W naszym wagonie ucieczka była możliwa tylko przez małe okienko pod dachem wagonu, które rozbroiliśmy z krat. Trzeba było pomóc uciekającemu w przeciśnięciu się przez to małe okienko i uciekinier po ciemku leciał w dół. Jeśli uniknął postrzelenia i szczęśliwie wylądował na ziemi – był wolny. Borkowskiemu i Madanowskiemu ucieczka się udała. Nawet na bocznicy we Wrocławiu, gdzie otwarto wagony, z naszego wagonu wyszedł jeden z kolegów niedoli i już nie powrócił. Dłuższy postój we Wrocławiu był spowodowany odczepieniem wagonów, w których były kobiety. Czas ten został wykorzystany na pertraktacje z komendantem transportu, aby zawrócono nas, za dużą łapówkę, do Generalnej Guberni. Jednak nie doszło do porozumienia i wyruszyliśmy w dalszą podróż. Po kilku godzinach jazdy 18 września wyładowano nas na stacji Gross-Rosen, a dalej pieszo pod górę do obozu Gross-Rosen.
         Tu w obozie staliśmy się nagle numerami. Ja otrzymałem numer 59759. Umieszczono nas przeważnie na bloku 9, który miał dwie sztuby, A i B. Spaliśmy na podłodze ułożeni ściśle jeden obok drugiego. Posypały się razy na kupców, lekarzy, aktorów, prawników, studentów, nauczycieli i profesorów, na biednych i bogatych. Wszyscy stali się równo biedni i bezradni. Nikt nic nie umiał; nie umiał się kłaść spać, zakładać i zdejmować czapki więźniarskiej, nie umiał wymawiać swego numeru obozowego, nie umiał podstawiać swojej miski do jedzenia. A na wszystko czego się nie umie nie ma tłumaczenia – jest tylko bicie. Zależy tylko kto bije, czym i jak długo. Takie były pierwsze dni naszego pobytu w obozie.
Zapędzono nas wkrótce do robót. Worki z cementem trzeba wnosić po skarpie na górę. Biada temu, któremu 50-kilogramowy worek upadł i pękł. Kij łamie się na jego grzbiecie. Albo pędzą nas do kamieniołomu po ciężkie kamienie, które z głębokiej sztolni trzeba wynosić i ładować na szczycie wzgórza do kolejki złożonej z wagoników-wywrotek. Kapo sprawdza czy więzień niesie dostatecznie duże kamienie, nie pozwala odpocząć i popędza – schnell! A my słabniemy z każdym dniem. Zapasy zgromadzone w organizmie wypalają się. Chudniemy coraz bardziej, odczuwamy głód.
          Już w pierwszym okresie naszego pobytu w obozie maleją nasze szeregi. We wrześniu zmarł Antoni Sójka (nr 59424), 7 października ginie w obozie Aleksander Borejczak (nt 59773), 13 listopada ginie Józef Szydlicki (nr 59725), w grudniu umiera Jan Gacparski (nr 59651). To tylko kilku z wielu, którzy w pierwszych tygodniach już odchodzili od nas na zawsze i kończyli swój byt w piecu krematoryjnym, który dymił bez przerwy.
         W październiku jest coraz zimniej. Przydzieleni jesteśmy do robót przy budowie nowego obozu, tzw. oświęcimskiego. Zdejmujemy darń pod fundamenty i składamy w pryzmy, kopiemy wykopy, a kapowie mniej i więcej ważni popędzają i biją, i krzyczą.
        W listopadzie rozpoczęto wybierać więźniów fachowców z przeznaczeniem do podobozów. Tam mamy być przydatni dla potrzeb przemysłu zbrojeniowego jako siła robocza. W nadziei na poprawę losu podałem przy selekcji, że jestem metalowcem. Miałem przekonanie, że tak źle, jak tutaj w Gross-Rosen nigdzie być nie może, więc z nadzieją oczekiwałem wyjazdu.
      Dotychczas udało mi się ustalić, że więźniowie z tego transportu wysłani byli do 11 komand zewnętrznych usytuowanych na terenie Polski, okupowanych Czech i Niemiec. Dalsze losy wysłanych do komand podaję niżej, w krótkiej charakterystyce poszczególnych podobozów. Być może, że uczestnicy mojego transportu wrześniowego byli też na takich obozach, z których nikt nie ocalał lub o nich nic nie wiadomo.
          Dotychczas udało się ustalić, że z transportu liczącego w dniu 18 września 1944 r. około 700 osób przeżyło jedynie około 150-200, i śmierć w Gross-Rosen około 150 osób. A co zresztą?
       Ci, którzy zginęli w obozie Gross-Rosen lub w jego filiach do grudnia 1944 r. spaleni zostali w obozowym krematorium w obozie głównym. W 1945 r. w filiach nie ewakuowanych zwłoki pomordowanych grzebano na terenach przyobozowych. Przy ekshumacji nie można było zidentyfikować zwłok. Więźniów – jako niezdolnych do dalszego marszu – zastrzelonych w czasie pieszej ewakuacji pozostawiano po prostu w przydrożnych rowach lub grzebano w zbiorowych mogiłach w przypadkowych miejscach. Podobny los spotkał więźniów w morderczych transportach kolejowych.
          W wyniku transportów ewakuacyjnych część więźniów z opisanego transportu przewieziona została do obozów koncentracyjnych: Buchenwald, Mauthausen, Dachau, Flossenbürg, Bergen-Belsen. Wielu z nich tam dopadła śmierć, a ciała ich spalone zostały w krematoriach tamtych obozów.
        Tak więc niespełna osiem miesięcy niewoli w hitlerowskich obozach przeżyło z tego transportu zaledwie około 30%, a i oni umierali, przeważnie na gruźlicę, najwięcej w pierwszych latach po wojnie, już jako ludzie wolni.” (Uchman, str. 79-83)

          „W połowie listopada 1944 r. w grupie około 500 więźniów wyruszyliśmy transportem kolejowym do nowo utworzonego komanda Gablonz-Reinowitz w Sudetach. Rozpoczęliśmy pracę w Zakładach Zeiss-Werke. Mnie zatrudniono przy obsłudze frezarki. Pracowaliśmy na dwie zmiany, po 12 godzin. Już po kilku dniach pobytu okazało się, że warunki w Gross-Rosen nas wykończyły. Chorych przybywało. Leżeli oni na podłodze opuchnięci. Zapamiętałem z nich Piotra Czarneckiego z Włoch, który był razem z synem Henrykiem. Niestety numerów obu nie ustaliłem, ale mieli numerację na 59 tysięcy. Piotr Czarnecki, po kilku dniach zmarł, tak jak i kilku pozostałych chorych. Rozpoczęto więc budowę szpitala obozowego wewnątrz naszego pomieszczenia. Odtąd nie widzieliśmy chorych. Raz tylko przychylny mi sanitariusz Adam Grząski (nr 210), z transportu lwowskiego, w drodze wyjątku, pozwolił mi odwiedzić starego Józefa Szolca (nr 59774). Była godzina 22. Rozmawialiśmy cicho. Od niego dowiedziałem się, że chorzy są zabijani zastrzykami. Właśnie wtedy wszedł jeden z chorych po zabiegu w izbie zabiegowej. Józio powiedział, że on za parę chwil umrze. Sam był chory na gruźlicę i spodziewał się takiego samego losu. I rzeczywiści, gdy po dwóch dniach zapytałem sanitariusza o los Szolca dowiedziałem się, że on już zmarł. Było to w styczniu 1945 r. I tak topniała nasza grupa mieszkańców Włoch. Taki sam los podzielili: Henryk Janocha, Wacław Łukaszewski, Stanisław Załuski, Tadeusz Strzelecki (nr 59589) i wielu, wielu innych. (…)
          Zmarłych w Gablonz grzebano na skraju lasku. Po wyzwoleni Czesi ekshumowali zmarłych, których następnie pochowano we wspólnej mogile i na tym miejscu postawiono krzyż brzozowy z koroną z drutu kolczastego, a później postawiono pomnik.
         Na miejsce zmarłych przysyłano nowe transporty więźniów. Zdarzeniem była ucieczka 2 więźniów, którzy uciekli z fabryki podczas nocnej zmiany. Niestety złapano ich i odesłano do Gross-Rosen. Ich dalszy los nie jest znany. Może zostali straceni. (…)
          W lutym wyselekcjonowano 100-osobową grupę, którą wysłano do Reichenau. Tam czekała ich mordercza praca przy budowie toru kolejowego w skalnym wąwozie [był wśród nich Uchman] (…)
8 maja 1945 r. wyprowadzono więźniów z obozu. W okolicach Tanwaldu wyzwolili ich czescy partyzanci. Wyzwolonych skierowano do Żeleznego Brodu i chorych ulokowano w szpitalu Czeskiego Czerwonego Krzyża, część otrzymała pomoc w Tanwaldzie.
          Niestety nie wszyscy z wyzwolonych dotarli do domów rodzinnych. W zbiorowej mogile na cmentarzu w Żeleznym Brodzie pochowano tych, którzy zmarli w tamtejszym szpitalu (…).
      Tak więc z około 100 włochowian, którzy przebywali w Gablonz po powrocie do Włoch zarejestrowanych było w Polskim Związku b. Więźniów Politycznych we Włochach, zaledwie kilkunastu. A przecież, w porównaniu z innymi komandami, warunki ewakuacji Gablonz były łagodne.
          Do innych komand mieszkańcy Włoch trafiali w mniejszej liczbie.” (Uchman, 83-86)
„[o filii Gross-Rosen: Reichenau – Rychnov] Gdy w lutym 1945 r. przybyłem w 100-osobowej grupie skierowano nas do pracy w Baukollone, przy budowie drugiego toru kolejowego, w odległości kilkunastu kilometrów od obozu. Dowożeni byliśmy do pracy pociągiem, a wracaliśmy dopiero późną nocą, gdy obóz już spał. W naszej grupie Baukollony byli Polacy, Rosjanie, Francuzi. Z grupy polskiej zapamiętałem kilku włochowian (…) Tylko w niedziele nie pracowaliśmy, i tylko w niedziele mogliśmy zjeść gorący obiad – to znaczy zupę obozową. Każdego innego dnia tygodnia więźniowie pracujący w Baukollonie jedli obiad, pozostawiony w miskach, późną nocą po powrocie do obozu. Tylko też w niedziele mogliśmy spotkać się z innymi więźniami przebywającymi w obozie. (…) Był wprawdzie w Reichenau wydzielony niewielki rewir, ale z braku lekarza i jakichkolwiek leków, kierowano do nie go więźniów na nieuchronną śmierć.
W kwietniu 1945 r. przerwano pracę w fabryce z powodu braku dostaw i skierowano więźniów do kopania stanowisk obronnych na pobliskich zboczach górskich. Do tej pracy przydzielono też więźniów z Baukollony.
          8 maja o godzinie 2 w nocy zarządzono w obozie alarm i w pośpiechu przygotowano więźniów do ewakuacji. Po kilku godzinach marszu kolumnę naszą, z zamiarem likwidacji, zatrzymał wóz pancerny. Obronił nas komendant transportu (Austriak) i dyrektor zakładów, cywil. Tu ludność czeska powitała nas radośnie, zaopatrzyła w żywność, a wojsko sowieckie i partyzanci czescy dali nam ochronę i pomoc medyczną, chorych zabierając sanitarkami do szpitali. Komendantowi naszego transportu złożyliśmy owacyjne podziękowanie za uratowanie nas od zagłady.
Za uczestnictwo w rozbrajaniu żołnierzy niemieckich w oddziałach czeskiej partyzantki otrzymałem znaczek partyzancki, który niestety został mi skradziony razem z drobnymi rzeczami otrzymanymi na drogę powrotną do domu – niestety przez współwięźnia Polaka.” (Uchman, str. 86-88)

Henryk Uchman, Martyrologia mieszkańców Włoch w więzieniach i obozach koncentracyjnych 1940-1945, część I i II, Warszawa 1994.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz