Henryk Uchman zapisał się w pamięci włochowian jako najważniejszy kronikarz dziejów deportacji mężczyzn z Włoch. Przez wiele lat zbierał dane mężczyzn, których dotknęła wywózka. Mimo że przygotowana przez niego lista nie jest kompletna jednak trud zebrania 4293 imion i nazwisk, często uzupełnionych o numer obozowy, nazwę obozu, datę śmierci itd. jest imponujący. Henryk Uchman przebywał w KL Gross-Rosen, stworzył obszerną kartotekę byłych więźniów tego obozu.
„16 września wyloty
głównych ulic miasta zostały obsadzone tankietkami i kordonem
wojska. Patrole żandarmerii brutalnie wyciągały mężczyzn z
domostw i prowadziły grupami pod konwojem na plac przy stacji
kolejowej. Z megafonów zamontowanych na samochodach ogłaszano, że
wszyscy mężczyźni muszą stawić się na plac zbiórki pod groźbą
kary śmierci. W ten sposób spędzono około 4000 osób i stopniowo
załadowywano do pociągów elektrycznych, wywożąc ich do obozu w
Pruszkowie. Ostatnią grupę, około 1000 osób popędzono pieszo.
Pewna część mężczyzn uratowała się, spędzając w dobrych
kryjówkach kilka dni. Jednak dla przeważającej większości
deportowanych rozpoczął się ostatni etap okupacji w hitlerowskich
obozach koncentracyjnych: Auschwitz-Birkenau, Buchenwald, Stutthof,
Gross-Rosen, Mauthausen, Flossenbürg.” (Uchman, s. 14)
„26 sierpnia 1944 r.
nastąpiła przymusowa masowa deportacja młodych mężczyzn z Włoch,
a 16 września tegoż roku deportacja wszystkich mężczyzn w wieku
od 16 do 60 lat. Łącznie zabrano ponad 4000 osób. Z tej grupy
ponad 3000 wysłano wkrótce do Auschwitz, a około 1000 osób, które
do Pruszkowa przyprowadzono pieszo pod konwojem, następnego dnia, po
selekcji, wysłano do Gross-Rosen.
W tej grupie znalazłem
się i a, więc opiszę pewne znamienne zdarzenie. Właśnie 17
września odwiedził obóz w Pruszkowie delegat Międzynarodowego
Czerwonego Krzyża, dr Paul Vyss z Genewy. Nasza 1000-osobowa grupa
mieszkańców Włoch, niedawno przybyłych, a więc czystych i jako
tako ubranych, nieźle się prezentowała. Przed wizytą delegata
polecono nam zamiecenie hali. Odpadki, strzępy papierów, tektury,
służące zapewne poprzednim warszawiakom za legowisko chroniące od
betonu, zamietliśmy w zagłębienia, gdzie przechodził tor
kolejowy. Byliśmy przygotowani przedstawić naszą sytuację
delegatowi, ale rzeczywistość okazała się inna. Delegat wszedł
do naszej hali w asyście oficerów SS. Zajęli oni miejsce dość
odległe od nas. My baliśmy się zbliżyć, a i on nie próbował
podejść do nas. Nadzieja więc prysła. Spotkanie to skończyło
się fotografią całej naszej grupy. Wkrótce po tym załadowano nas
do zamkniętych wagonów towarowych i ruszyliśmy w nieznane.
18 września staliśmy
się więźniami obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, powitani jako
bandyci z powstańczej Warszawy. Był to drugi transport z ludnością
warszawską do Gross-Rosen.” (Uchman, str. 68)
„Dzień 16
września był dla mieszkańców Włoch tragicznym zaskoczeniem. W
każdej prawie rodzinie ktoś się ukrywał. Wielu mieszkańców
Warszawy, którym w jakiś sposób udało się odłączyć z
transportu ciągnącego przez Włochy do Pruszkowa, znalazło
schronienie w życzliwych rodzinach włochowian.
Mieszkałem przy ul.
Jagiellońskiej 4. Około 6 rano do mego mieszkania wkroczył cywil w
asyście dwóch żołnierzy niemieckich. Z kartki odczytał moje
nazwisko i kazał się szykować do wyjścia. Mieszkał u mnie
Seweryn Pianowski – młody harcerz z Nasielska, wówczas terenu
Rzeszy. Uciekł on do Włoch przed aresztowaniem, po aresztowaniu
jego brata Kazimierza, magistra farmacji, którego zabrano wprost z
apteki. Sewerynowi też nakazano przygotować się do wyjścia ze
mną. Gdy wyszliśmy z domu zobaczyliśmy, że ten sam los spotkał i
innych lokatorów naszego piętrowego domu. Pamiętam Wrońskiego,
inżyniera Maksymiliana Renachowskiego, Kazimierza Ćwila. Pod
konwojem doprowadzono nas na plac w parku obok stacji kolejowej.
Doprowadzały nas patrole wojskowe, a ponadto przez głośniki
zainstalowane na samochodach wzywano wszystkich mężczyzn w wieku do
60 lat do stawienia się, pod karą śmierci dla ukrywających się,
na plac zbiórki.
Na stację nadjeżdżały
pociągi elektryczne i do nich wprowadzano zatrzymanych. Takich
pociągów było kilka. Z daleka widziałem swojego brata Leonarda,
jak wsiadał do pociągu. I on mnie zobaczył i pozdrowił ręką.
Okazało się, że to pozdrowienie było pozdrowieniem ostatnim. Z
Pruszkowa został on wywieziony do Auschwitz, gdzie miał nr 197963,
następnie do Buchenwaldu, gdzie zmarł jako numer 90338, pracował w
kopalni soli potasowej w podobozie Leau-Plömnitz,
następnie przebywał w podobozie Dessau i tam w kwietniu 1945 r.
zmarł.
Gdy zabrakło już
pociągów ostatnią grupę około 1000 osób poprowadzono konwojem
pieszo przez Ursus, Piastów do obozu w Pruszkowie. Od sióstr PCK
wyszukujących wśród nas chorych dowiedziałem się, że ci, którzy
zostali przed nami dowiezieni pociągami już wyjechali do Auschwitz.
Ile osób
wyselekcjonowano z naszej grupy – trudno ustalić. Wiadomo mi, że
wśród nich znalazł się inżynier Herman Checharowski, później
przekazany do szpitala w Milanówku i inżynier Kazimierz Pianowski,
później wysłany w transport z chorymi i kobietami, uciekł z
wagonu podczas zatrzymania pociągu na stacji w Żyrardowie i tam
zaopiekowali się nim działacze podziemia.
Po wyselekcjonowaniu
chorych, po przespanej na betonie nocy, nastąpiła druga selekcja.
Wyszukiwano kolejarzy. Było ich około 100, a wśród nich: Andrzej
Dewudzki, Tadeusz Konarzewski, Erazm Kret, Aleksander Kruszewski,
Stanisław Kruszewski, Ryszard Mojski, Stanisław Mojski, Jerzy
Wilczyński, Feliks Wroński, Sobieszek. Okazało się, że wysłano
ich do naprawy torów kolejowych w okolice Berlina. Ilu ich powróciło
– nie wiadomo.
Przyszła i na nas kolej
wyjazdu w nieznane. Trasa wiodła przez Skierniewice, Sieradz,
Wrocław. W czasie podróży próbowano ucieczek. Z naszego wagonu
pomogliśmy wyskoczyć kilku osobom, a wśród nich Januszowi
Madanowskiemu i Piotrowi Borkowskiemu, innych nie pamiętam. Coraz
częściej słyszeliśmy strzały seryjne z automatów, co
świadczyło, że z innych wagonów też wyskakiwali w czasie jazdy.
W naszym wagonie ucieczka była możliwa tylko przez małe okienko
pod dachem wagonu, które rozbroiliśmy z krat. Trzeba było pomóc
uciekającemu w przeciśnięciu się przez to małe okienko i
uciekinier po ciemku leciał w dół. Jeśli uniknął postrzelenia i
szczęśliwie wylądował na ziemi – był wolny. Borkowskiemu i
Madanowskiemu ucieczka się udała. Nawet na bocznicy we Wrocławiu,
gdzie otwarto wagony, z naszego wagonu wyszedł jeden z kolegów
niedoli i już nie powrócił. Dłuższy postój we Wrocławiu był
spowodowany odczepieniem wagonów, w których były kobiety. Czas ten
został wykorzystany na pertraktacje z komendantem transportu, aby
zawrócono nas, za dużą łapówkę, do Generalnej Guberni. Jednak
nie doszło do porozumienia i wyruszyliśmy w dalszą podróż. Po
kilku godzinach jazdy 18 września wyładowano nas na stacji
Gross-Rosen, a dalej pieszo pod górę do obozu Gross-Rosen.
Tu w obozie staliśmy
się nagle numerami. Ja otrzymałem numer 59759. Umieszczono nas
przeważnie na bloku 9, który miał dwie sztuby, A i B. Spaliśmy na
podłodze ułożeni ściśle jeden obok drugiego. Posypały się razy
na kupców, lekarzy, aktorów, prawników, studentów, nauczycieli i
profesorów, na biednych i bogatych. Wszyscy stali się równo biedni
i bezradni. Nikt nic nie umiał; nie umiał się kłaść spać,
zakładać i zdejmować czapki więźniarskiej, nie umiał wymawiać
swego numeru obozowego, nie umiał podstawiać swojej miski do
jedzenia. A na wszystko czego się nie umie nie ma tłumaczenia –
jest tylko bicie. Zależy tylko kto bije, czym i jak długo. Takie
były pierwsze dni naszego pobytu w obozie.
Zapędzono nas wkrótce
do robót. Worki z cementem trzeba wnosić po skarpie na górę.
Biada temu, któremu 50-kilogramowy worek upadł i pękł. Kij łamie
się na jego grzbiecie. Albo pędzą nas do kamieniołomu po ciężkie
kamienie, które z głębokiej sztolni trzeba wynosić i ładować na
szczycie wzgórza do kolejki złożonej z wagoników-wywrotek. Kapo
sprawdza czy więzień niesie dostatecznie duże kamienie, nie
pozwala odpocząć i popędza – schnell! A my słabniemy z każdym
dniem. Zapasy zgromadzone w organizmie wypalają się. Chudniemy
coraz bardziej, odczuwamy głód.
Już w pierwszym okresie
naszego pobytu w obozie maleją nasze szeregi. We wrześniu zmarł
Antoni Sójka (nr 59424), 7 października ginie w obozie Aleksander
Borejczak (nt 59773), 13 listopada ginie Józef Szydlicki (nr 59725),
w grudniu umiera Jan Gacparski (nr 59651). To tylko kilku z wielu,
którzy w pierwszych tygodniach już odchodzili od nas na zawsze i
kończyli swój byt w piecu krematoryjnym, który dymił bez przerwy.
W październiku jest
coraz zimniej. Przydzieleni jesteśmy do robót przy budowie nowego
obozu, tzw. oświęcimskiego. Zdejmujemy darń pod fundamenty i
składamy w pryzmy, kopiemy wykopy, a kapowie mniej i więcej ważni
popędzają i biją, i krzyczą.
W listopadzie rozpoczęto
wybierać więźniów fachowców z przeznaczeniem do podobozów. Tam
mamy być przydatni dla potrzeb przemysłu zbrojeniowego jako siła
robocza. W nadziei na poprawę losu podałem przy selekcji, że
jestem metalowcem. Miałem przekonanie, że tak źle, jak tutaj w
Gross-Rosen nigdzie być nie może, więc z nadzieją oczekiwałem
wyjazdu.
Dotychczas udało mi się
ustalić, że więźniowie z tego transportu wysłani byli do 11
komand zewnętrznych usytuowanych na terenie Polski, okupowanych
Czech i Niemiec. Dalsze losy wysłanych do komand podaję niżej, w
krótkiej charakterystyce poszczególnych podobozów. Być może, że
uczestnicy mojego transportu wrześniowego byli też na takich
obozach, z których nikt nie ocalał lub o nich nic nie wiadomo.
Dotychczas udało się
ustalić, że z transportu liczącego w dniu 18 września 1944 r.
około 700 osób przeżyło jedynie około 150-200, i śmierć w
Gross-Rosen około 150 osób. A co zresztą?
Ci, którzy zginęli w
obozie Gross-Rosen lub w jego filiach do grudnia 1944 r. spaleni
zostali w obozowym krematorium w obozie głównym. W 1945 r. w
filiach nie ewakuowanych zwłoki pomordowanych grzebano na terenach
przyobozowych. Przy ekshumacji nie można było zidentyfikować
zwłok. Więźniów – jako niezdolnych do dalszego marszu –
zastrzelonych w czasie pieszej ewakuacji pozostawiano po prostu w
przydrożnych rowach lub grzebano w zbiorowych mogiłach w
przypadkowych miejscach. Podobny los spotkał więźniów w
morderczych transportach kolejowych.
W wyniku transportów
ewakuacyjnych część więźniów z opisanego transportu
przewieziona została do obozów koncentracyjnych: Buchenwald,
Mauthausen, Dachau, Flossenbürg,
Bergen-Belsen. Wielu z nich tam dopadła śmierć, a ciała ich
spalone zostały w krematoriach tamtych obozów.
Tak więc niespełna
osiem miesięcy niewoli w hitlerowskich obozach przeżyło z tego
transportu zaledwie około 30%, a i oni umierali, przeważnie na
gruźlicę, najwięcej w pierwszych latach po wojnie, już jako
ludzie wolni.” (Uchman, str. 79-83)
„W połowie listopada
1944 r. w grupie około 500 więźniów wyruszyliśmy transportem
kolejowym do nowo utworzonego komanda Gablonz-Reinowitz w Sudetach.
Rozpoczęliśmy pracę w Zakładach Zeiss-Werke. Mnie zatrudniono
przy obsłudze frezarki. Pracowaliśmy na dwie zmiany, po 12 godzin.
Już po kilku dniach pobytu okazało się, że warunki w Gross-Rosen
nas wykończyły. Chorych przybywało. Leżeli oni na podłodze
opuchnięci. Zapamiętałem z nich Piotra Czarneckiego z Włoch,
który był razem z synem Henrykiem. Niestety numerów obu nie
ustaliłem, ale mieli numerację na 59 tysięcy. Piotr Czarnecki, po
kilku dniach zmarł, tak jak i kilku pozostałych chorych. Rozpoczęto
więc budowę szpitala obozowego wewnątrz naszego pomieszczenia.
Odtąd nie widzieliśmy chorych. Raz tylko przychylny mi sanitariusz
Adam Grząski (nr 210), z transportu lwowskiego, w drodze wyjątku,
pozwolił mi odwiedzić starego Józefa Szolca (nr 59774). Była
godzina 22. Rozmawialiśmy cicho. Od niego dowiedziałem się, że
chorzy są zabijani zastrzykami. Właśnie wtedy wszedł jeden z
chorych po zabiegu w izbie zabiegowej. Józio powiedział, że on za
parę chwil umrze. Sam był chory na gruźlicę i spodziewał się
takiego samego losu. I rzeczywiści, gdy po dwóch dniach zapytałem
sanitariusza o los Szolca dowiedziałem się, że on już zmarł.
Było to w styczniu 1945 r. I tak topniała nasza grupa mieszkańców
Włoch. Taki sam los podzielili: Henryk Janocha, Wacław Łukaszewski,
Stanisław Załuski, Tadeusz Strzelecki (nr 59589) i wielu, wielu
innych. (…)
Zmarłych w Gablonz
grzebano na skraju lasku. Po wyzwoleni Czesi ekshumowali zmarłych,
których następnie pochowano we wspólnej mogile i na tym miejscu
postawiono krzyż brzozowy z koroną z drutu kolczastego, a później
postawiono pomnik.
Na miejsce zmarłych
przysyłano nowe transporty więźniów. Zdarzeniem była ucieczka 2
więźniów, którzy uciekli z fabryki podczas nocnej zmiany.
Niestety złapano ich i odesłano do Gross-Rosen. Ich dalszy los nie
jest znany. Może zostali straceni. (…)
W lutym wyselekcjonowano
100-osobową grupę, którą wysłano do Reichenau. Tam czekała ich
mordercza praca przy budowie toru kolejowego w skalnym wąwozie [był
wśród nich Uchman] (…)
8 maja 1945 r.
wyprowadzono więźniów z obozu. W okolicach Tanwaldu wyzwolili ich
czescy partyzanci. Wyzwolonych skierowano do Żeleznego Brodu i
chorych ulokowano w szpitalu Czeskiego Czerwonego Krzyża, część
otrzymała pomoc w Tanwaldzie.
Niestety nie wszyscy z
wyzwolonych dotarli do domów rodzinnych. W zbiorowej mogile na
cmentarzu w Żeleznym Brodzie pochowano tych, którzy zmarli w
tamtejszym szpitalu (…).
Tak więc z około 100
włochowian, którzy przebywali w Gablonz po powrocie do Włoch
zarejestrowanych było w Polskim Związku b. Więźniów Politycznych
we Włochach, zaledwie kilkunastu. A przecież, w porównaniu z
innymi komandami, warunki ewakuacji Gablonz były łagodne.
Do innych komand mieszkańcy Włoch
trafiali w mniejszej liczbie.” (Uchman, 83-86)
„[o filii Gross-Rosen:
Reichenau – Rychnov] Gdy w lutym 1945 r. przybyłem w 100-osobowej
grupie skierowano nas do pracy w Baukollone, przy budowie drugiego
toru kolejowego, w odległości kilkunastu kilometrów od obozu.
Dowożeni byliśmy do pracy pociągiem, a wracaliśmy dopiero późną
nocą, gdy obóz już spał. W naszej grupie Baukollony byli Polacy,
Rosjanie, Francuzi. Z grupy polskiej zapamiętałem kilku włochowian
(…) Tylko w niedziele nie pracowaliśmy, i tylko w niedziele
mogliśmy zjeść gorący obiad – to znaczy zupę obozową. Każdego
innego dnia tygodnia więźniowie pracujący w Baukollonie jedli
obiad, pozostawiony w miskach, późną nocą po powrocie do obozu.
Tylko też w niedziele mogliśmy spotkać się z innymi więźniami
przebywającymi w obozie. (…) Był wprawdzie w Reichenau wydzielony
niewielki rewir, ale z braku lekarza i jakichkolwiek leków,
kierowano do nie go więźniów na nieuchronną śmierć.
W kwietniu 1945 r.
przerwano pracę w fabryce z powodu braku dostaw i skierowano
więźniów do kopania stanowisk obronnych na pobliskich zboczach
górskich. Do tej pracy przydzielono też więźniów z Baukollony.
8 maja o godzinie 2 w
nocy zarządzono w obozie alarm i w pośpiechu przygotowano więźniów
do ewakuacji. Po kilku godzinach marszu kolumnę naszą, z zamiarem
likwidacji, zatrzymał wóz pancerny. Obronił nas komendant
transportu (Austriak) i dyrektor zakładów, cywil. Tu ludność
czeska powitała nas radośnie, zaopatrzyła w żywność, a wojsko
sowieckie i partyzanci czescy dali nam ochronę i pomoc medyczną,
chorych zabierając sanitarkami do szpitali. Komendantowi naszego
transportu złożyliśmy owacyjne podziękowanie za uratowanie nas od
zagłady.
Za uczestnictwo w
rozbrajaniu żołnierzy niemieckich w oddziałach czeskiej
partyzantki otrzymałem znaczek partyzancki, który niestety został
mi skradziony razem z drobnymi rzeczami otrzymanymi na drogę
powrotną do domu – niestety przez współwięźnia Polaka.”
(Uchman, str. 86-88)
Henryk Uchman, Martyrologia
mieszkańców Włoch w więzieniach i obozach koncentracyjnych
1940-1945, część I i II,
Warszawa 1994.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz