poniedziałek, 1 września 2014

o wywózce - Tacikowski

Józef Tacikowski został zabrany z Włoch do obozu we Flossenbürgu, kiedy miał 16 lat. W obozie stracił nogę. Po 53 latach spisał swoje wstrząsające wspomnienia w książce Obozowe piekło. Poniżej zamieszczamy jej fragmenty.


  „16 września 1944 roku zapisał się tragicznie w życiu moim i mojego brata Władysława. W tym dniu Niemcy otoczyli kordonem wojska i policji podwarszawską miejscowość Włoch i za pośrednictwem megafonów umieszczonych na samochodach ogłaszali kilkakrotnie komunikat w języku polskim następującej treści: Wszyscy mężczyźni w wieku od 16 do 50 lat zgłoszą się natychmiast na stacji kolejowej, celem wyjazdu na przemysłowe i rolne roboty do Niemiec. Należy zabrać ze sobą: dokumenty, ciepłą odzież, oraz jedzenie na dwa dni. Będą przeprowadzane rewizje. Kto nie podporządkuje się zarządzeniu władz, zostanie na miejscu rozstrzelany. Tak brzmiał podstępny komunikat, któremu zawierzyło kilka tysięcy mieszkańców Włoch.


          W kamienicy, w której mieszkałem przy ul Sowińskiego 10 (obecnie Nastrojowa 18) powstało zamieszanie i zrodził się niepokój. Co zrobić? Iść czy się ukryć? Strach opanował wszystkich. Znając Niemców z pięcioletniego okresu okupacji i nie chcą narażać siebie i swoich rodzin na gorsze represje, mieszkańcy postanowili zgłosić się do punktu zbornego, którym była stacja kolejowa Włoch. (…)
          Ja natomiast postanowiłem zaryzykować i pozostałem w domu. Liczyłem na to, że skoro kilkanaście dni temu ukończyłem 16 rok życia, może uda mi się przekonać Niemców, żeby darowali mi te trzy tygodnie i pozwolili nie wyjeżdżać. Szybko się przekonałem, że moje nadzieje pozostaną w sferze marzeń. Patrol żandarmów, który przeprowadzał rewizję od domu do domu, po obejrzeniu mojej Kennkarty zawyrokował: żadnych wyjątków nie ma. Natychmiast muszę iść na stację i dołączyć do aresztowanych.
        Pod eskortą dwóch żandarmów odprowadzono mnie do stacji, gdzie już bardzo wielu mężczyzn oczekiwało na odjazd. Tam spotkałem brata oraz innych znajomych. Wsiedliśmy razem do pociągu elektrycznego kursującego ruchem wahadłowym między Włochami a Pruszkowem. Przywieziono nas do ogromnych hal „Naprawczych Zakładów Taboru Kolejowego” w Pruszkowie. Ten przejściowy obóz podlegał Wehrmachtowi, jednak stale urzędowało w nim gestapo. Jak się okazało, nie byliśmy pierwsi, zastaliśmy mnóstwo ludzi z Warszawy wysiedlonych w czasie powstania.
          Po krótkim pobycie w halach fabrycznych, wypędzono nas na dwór i zaczęto kierować do rampy kolejowej, gdzie czekał podstawiony pociąg kolejowy.
       Zaczęto odliczać nas w grupy po kilkadziesiąt osób i załadowywać do wagonów, a następnie zaryglowano wszystkie wagony. Pociąg ruszył w kierunku Koluszek. Jazda stała się niesamowicie męcząca. W całkowitej ciemności leżeliśmy stłoczeniu na gołych deskach, głodni, spragnieni i pozbawieni świadomości dokąd nas wiozą i jakie będą nasze losy. W wagonie były 4 zakratowane okienka, zresztą umieszczone pod dachem. Dostęp do nich mieli leżący najbliżej, ale tylko wówczas, gdy jeden podsadził drugiego na ramionach. Od czasu do czasu czynność tę niektórzy ponawiali, żeby zorientować się przez jakie miejscowości przejeżdżamy. Strażnicy z eskortą usadowili się w budkach na zewnątrz wagonów z bronią w każdej chwili gotową do strzału.
          Po kilkunastu godzinach udręki pociąg zatrzymał się. Usłyszeliśmy głoś kolejarza, który oznajmił, że jesteśmy w Częstochowie. Tu postój był nieco dłuższy, spowodowany czyszczeniem wagonów szczotkami na kijach i wodą z gumowych węży. Początkowo nie wiedzieliśmy, dlaczego właśnie w taki sposób odbywa się sprzątanie. Później jednak zorientowaliśmy się, że wagony były zabrudzone od zewnątrz kałem, który uwięzieni wyrzucali w czasie podróży. Po kilkunastu minutach pociąg ruszył, ale już w tempie wolniejszym niż dotychczas. 17 września około godz. 17.00 pociąg znów się zatrzymał. Ktoś wyjrzał za okienko i poinformował nas, że jesteśmy w Auschwitz. Byliśmy skonsternowani – co to za stacja? Wreszcie jeden z mężczyzn odezwał się w mniej więcej ten sposób: „Panowie, przywieźli nas do Oświęcimia”. Wszyscy zamarli na tę hiobową wieść. Z taką powagą sytuacji nie spotkałem się już nigdy w życiu. Potem niektórzy zaczęli jęczeć, inni ocierali łzy, jeszcze inni zachowali kamienny wyraz waży. Byli i tacy, którzy obojętnie przyjmowali swój los. Teraz okazało się, jak sprawnie działała niemiecka propaganda w Polsce. Na 80 uwięzionych w wagonie tylko jeden wiedział, że Auschwitz to Oświęcim. Pozostali słyszeli o Oświęcimiu, że jest tam obóz zagłady, w którym stosuje się gaz do zabijania i spala zwłoki w krematoriach, ale nigdy nie kojarzyli z nazwą Auschwitz. (…) Teraz wszystko się wyjaśniło. Nikt nie miał złudzeń, co go czeka.” 

Józef Tacikowski, Obozowe piekło, Warszawa 1998, s. 7-10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz