Poniżej zamieszczamy fragment książki Roberta Gawkowskiego Moja dzielnica Włochy. W monografii naszej dzielnicy nie mogło zabraknąć miejsca dla wydarzeń z 16 września 1944 roku.
"Wydarzenia z 16 września wyglądały następująco. Rankiem tego
dnia na ulicach miasta pojawiły się samochody „szczekaczki” z
głośnikiem na dachu. Nadawano komunikat specjalny, że wszyscy
mężczyźni mają stawić się przed stacją PKP. Niestawienie się
grozi śmiercią. Po ulicach włochowskich chodziły liczne patrole
niemieckie lub kolaborujących Azerów; wszystkich mężczyzn
legitymowano i nakazywano zbiórkę. Od godziny 11 okupanci
przeprowadzali rewizję we wszystkich domach, a znalezionych mężczyzn
konwojowano pod bronią na miejsce zbiórki. Jak wspomina świadek
tamtych wydarzeń [Ryszard Ostalski]: Do wielu domów Niemcy
przychodzili z listami osób przeznaczonych do aresztowania.
Aresztowanym nie dawano czasu na zebranie potrzebnych rzeczy.
Pierwsze partie aresztowanych ładowano do podstawionych pociągów
elektrycznych, którymi wywożono ich do Pruszkowa (…) Następne
partie zatrzymanych gromadzono w parku i wzdłuż ulicy 11 Listopada
(dziś Świerszcza). Gęsto ustawione posterunki miały karabiny
maszynowe wycelowane w zgrupowanych mężczyzn. Rewizje mieszkań i
doprowadzanie zatrzymanych trwało do ok. 15.00. W tym czasie rodziny
mogły kontaktować się z zatrzymanymi i dostarczać im
najpotrzebniejsze rzeczy. Zgromadzoną
grupę (ok. 3500 mężczyzn) stopniowo wywożono do Pruszkowa.
Wszystkich nie zdołano jednak wywieźć i po południu, gdy przed
stacją zostało jeszcze ok. 1000 mężczyzn, do pruszkowskiego
Dulagu pognano ich pieszo.
Zauważmy, że około południa na miejscu zbiórki niemiecki
donosiciel Walenty Rokwisz wskazywał osoby, które jego zdaniem
związane były z ruchem oporu. Rokwisz wytypował ok. 20 osób,
wśród nich wszystkich synów Czesława Kłosia. Wskazani przez
denuncjatora zostali odłączeni od pozostałych mężczyzn i chwilę
później przesłuchani w siedzibie gestapo przy ul. Husarskiej.
Niemcy skrupulatnie z przesłuchania sporządzili dwujęzyczny
protokół, po czym wszystkich wywieźli w kierunku Woli, gdzie
nieszczęśników rozstrzelano. Zwłoki pomordowanych zostały
spalone wraz ze zwłokami warszawskich powstańców.
Gdy hitlerowcy dokonywali zbrodni na Kłosiach i innych powstańcach
wskazanych przez Rokwisza, w obozie w Pruszkowie z wywiezionych
włochowian wyselekcjonowano grupę kolejarzy i tramwajarzy. Ci mieli
szczęście, gdyż pojechali „na roboty” pod Berlin.
Wyselekcjonowano też grupę inwalidów i chorych, którzy zostali
rozlokowani po okolicznych szpitalach. Pozostałych, z nielicznymi
wyjątkami, wywieziono do obozów koncentracyjnych. Najwięcej do
Oświęcimia – ok. 1000 osób. Pierwsza grupa włochowian trafiła
tam już 17 września, a więc nazajutrz po wywózce mężczyzn z
miasteczka. Wielu z tych, którzy trafili do Oświęcimia, zostało
po kilku tygodniach przetransportowanych do innych obozów w głębi
Niemiec. Według obliczeń Uchmana w Oświęcimiu zmarło 125
włochowian, w Mauthausen – 360, w Buchenwaldzie – 125, we
Flosenburgu – 445, w innych obozach – 11 osób. Daje to liczbę
niemal 1100 zmarłych. Tę ponurą statystykę trzeba jeszcze
uzupełnić o tych, których śmierci nie odnotowano, rostrzelano
gdzieś w przydrożnym rowie podczas ewakuacji obozowych lub którzy
po prostu zginęli bez wieści.
Uchman wylicza, że łącznie na skutek wywózki mężczyzn w
tragicznym dniu 16 września (oraz wywiezionych 26 sierpnia) życie
straciło łącznie do 2000 ludzi – czyli połowa aresztowanych
mężczyzn. Takiej skali strat w powstańczych dniach 1944 r. nie
zanotowało żadne mazowieckie miasteczko.
Pozostaje pytanie, dlaczego akurat Włochy. Najpewniej niemiecka
akcja wywózki miała związek z ruchem frontu wschodniego.
Przypomnijmy, że 14 września Armia Czerwona opanowała warszawską
Pragę, dochodząc do Wisły. Być może niemiecki okupant zdał
sobie sprawę, że powstanie we Włochach nie wybuchło nie z powodu
braku chętnych do walki. Wiedziano, że ruch oporu nadal działał i
nie został tak wykrwawiony jak np. na Okęciu. (…)
Wielki mistrz kina włoskiego F. Fellini zatytułował jeden ze
swoich filmów „Miasto kobiet”. Zastanawiam się, czym były
Włochy po opisanej tragicznej wywózce z 16 września 1944 roku.
Oprócz kobiet, w mieście mieszkali starcy, inwalidzi i dzieci, a
także butni okupanci. Wciąż była to liczba zbliżona do 20
tysięcy, ale każdemu musiało rzucić się w oczy, że we Włochach
nie ma mężczyzn Polaków. Niemal każda rodzina musiała stanąć
przed dylematem: jak dalej żyć? Oprócz oczywistej tragedii, jaką
jest rozłąka z najbliższymi i zrozumiała obawa o aresztowanych
mężczyzn, rodziło się pytanie, za co przeżyć, jak zarobić
pieniądze na zakup jedzenia, jak zreperować przeciekający dach,
narąbać drzewa itp. Mężczyźni byli przecież w większości
przypadków głową rodziny – to na nich spoczywał obowiązek
zapewnienia utrzymania rodzinie. (…)
Tymczasem na mieszkańcach Włoch spoczywał jeszcze jeden
obowiązek. Przez Włochy przetaczała się fala uchodźców z
Warszawy. Ci równie nieszczęśliwi ludzie (a często i dużo
bardziej doświadczeni przez los) potrzebowali pomocy: wody, chleba,
czystej koszuli lub bandaża. Trzeba był zatem pomagać, nie bacząc
na swoje tragedie. I taką pomoc włochowianie uruchomili. Transporty
przechodzące przez Włochy często zatrzymywały się, lub
zwalniały, a wówczas jadący do Pruszkowa otrzymywali podstawową
pomoc. Organizował ją (z błogosławieństwem proboszcza miejscowej
parafii ks. Juliana Chrościckiego) ksiądz Bogdan Poprawa. Kapłan
zdobył gdzieś dwukołowy wózek i konie. Objeżdżał osobiście
okolicznych ogrodników, wypraszał u nich owoce, pomidory, ogórki,
cebulę i zwoził to (…) do budynku przy dworcu.Tam gotowałyśmy
kawę i szykowałyśmy porcje jedzenia ze zdobytego chleba i okrasy
oraz jarzyn i owoców zwożonych od ludności Włoch. Grupa chłopców
z opaskami Czerwonego Krzyża zanosiła w koszach jedzenie i gorący
napój w dzbankach i w momencie zatrzymania pociągu biegiem na czele
z księdzem rozdawała żywność przez otwarte okna wagonów.
Wychodźcy z Warszawy szczególnie zapamiętali sobie... podarowane
pomidory. Przez sierpień i wrzesień 1944 r. powstańcza Warszawa
żywiła się głównie produktami mącznymi i konserwami –
pomidory były więc dawno niewidzianym, świeżym, soczystym
warzywem.
Gdy transport zatrzymał się we
Włochach, wówczas nadarzała się okazja do ucieczki. Nie byłaby
ona możliwa bez wsparcia okolicznych mieszkańców. Sanitariuszka
powstańcza Maria Baranowska wraz z matką i córką otrzymała taką
pomoc od nieznajomej włochowianki, która przygarnęła nieszczęsne
kobiety na noc. Baranowska tak wspominała po latach: Kobieta
przeprasza, że może nam dać do spania jedynie słomę przykrytą
prześcieradłem, gdyż nie ma łóżka ani pościeli. Dla nas to
jest królewskie posłanie, po tygodniu poniewierania się w brudzie.
Za chwilę przynosi ogromną miskę do mycia i całe wiadro gorącej
wody! A potem cały garnek pysznej, pachnącej zupy kartoflanej.
Czujemy się, jakbyśmy były w raju! Dodajmy,
że takie goszczenie osoby wypędzonej z Warszawy było przez Niemców
zabronione. Znane są relacje o zastrzeleniu we Włochach trzech
uciekinierów. Więcej szczęścia miało pięć osób, którym
schronienia udzielili państwo Biedrzyccy. Rano do domu państwa
Biedrzyckich wpadli Ukraińcy i po wykryciu nielegalnych mieszkańców
wszystkich (wraz z gospodarzami) ustawili pod murem. Zimną krew
zachowała gospodyni, która przekupiła żołnierzy wódką, ratując
wszystkich z opresji. Bardziej zorganizowane formy ucieczki przybrały
dzięki inicjatywie wspomnianego już księdza Poprawy. Gdy transport
z uchodźcami zatrzymywał się we Włochach, wsiadało do niego
kilku sanitariuszy i lekarzy, aby rozdać opatrunki czy napoje. Do
wagonu przy tej okazji przemycano białe fartuchy lekarskie z opaską
Czerwonego Krzyża i tuż przed odjazdem pociągu, wysiadał z niego
o jeden lekarz więcej, którego potem otaczano opieką i odwożono w
bezpieczne miejsce.”
Robert
Gawkowski, Moja dzielnica
Włochy. Historia Włoch i Okęcia, Warszawa
2010, s. 157-162.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz